Załadunek i rozładunek, czyli gdy sam kierowca to za mało
Kiedy w grę wchodzi transport wielkogabarytowy lub gdy kierowca sam nie jest w stanie rozładować auta, wtedy pojawia się konieczność organizacji dodatkowej siły roboczej na czas załadunku czy rozładunku busa lub ciężarówki. Za chwilę opiszę, jak sobie z tym radzimy w naszej firmie.
Z załadunkiem i rozładunkiem w transporcie większości z nas kojarzy się przede wszystkim wózek widłowy jako niezbędny element sprzętowego wyposażenia aut jeżdżących w firmach transportowych. Jednak poza typowym transportem paletowym niemała część rynku to transport towarów, które nie mieszczą się na paletach. Często jest też tak, że przysłowiowy paleciak nie da rady na stromym podjeździe czy nierównym terenie nie mówiąc o sytuacjach, gdzie nie ma rampy, a w aucie brakuje windy.
Więcej niż paleta
Zdarzają się sytuacje, kiedy trzeba rozładować przestrzeń TIRa lub kontener, który przypłynął do Polski statkiem. Wtedy są to zwykle kartony, które w zależności od warunków przeładowujemy ekipą kilkuosobową lub rozkładamy na paletach, by ostatecznie przesunąć je do magazynu. Dysponujemy też małymi paletami przystosowanymi do wózków dwukołowych (tzw. „młynarka”), co pozwala nawet na spacer po schodach z kilkunastoma kartonami.
Przy tej okazji warto wspomnieć też anegdotę, która pokazuje jak ważna jest jakość załadunku.
Otóż mój kolega woził opony dla jednego z producentów. Załadunek opon wykonywany był zawsze przez doświadczonego pakowacza, który stosował ułożenie w tzw. sosenkę. Pech chciał, że podczas kontroli policyjnej kolega został poproszony o rozładowania określonej ilości opon w celu weryfikacji. Niestety próba ponownego upakowania opon zakończyła się niepowodzeniem.
„Za 20zł mi się nie chce”
Wątek wynagrodzeń i stawek celowo zostawiłem na deser, bo jest to temat dość istotny, a jednocześnie na tyle drażliwy, że coraz trudniej o tym nie mówić – wbrew powiedzeniu, że „dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają”.
W naszej firmie wypracowaliśmy model płatności, w którym tzw. pracownik dorywczy ma pewność, że wynagrodzenie, które mu się należy za ciężką pracę, po prostu otrzyma najpóźniej dnia następnego. Nowe osoby, które rozpoczynają z nami współpracę z uwagi na nieuczciwe praktyki, z którymi się spotkali na rynku, coraz częściej oczekują wynagrodzenia od razu „po robocie”.
Zdarzają się sytuacje losowe, kiedy musimy bardzo szybko znaleźć pomocnika, bo na przykład ten potwierdzony zwyczajnie się rozchorował. W takich przypadkach korzystamy głównie z portali ogłoszeniowych i przeglądamy anonse osób poszukujących dorywczej pracy fizycznej. Wniosek jest jeden: nie jest łatwo.
Bardzo często ludzie poszukujący pracy są, uwaga… niedyspozycyjni. Kolejny problem to lokalizacja. W Warszawie i okolicach bardzo trudno znaleźć pracownika, który przyjedzie z drugiego końca miasta, żeby popracować dwie-trzy godziny – rzecz właściwie zrozumiała, ale również obarczona dużym ryzykiem dla pracodawcy. Ze względu na dużą odległość pracownik może zwyczajnie się spóźnić lub nie dojechać wcale. Jednak, gdy już wszystko gra, tzn. mamy do czynienia z osobą dyspozycyjną mieszkającą niedaleko miejsca pracy, informujemy o proponowanym wynagrodzeniu i po raz kolejny mamy schody. Z naszych doświadczeń wynika, że dla Warszawy minimalna akceptowana stawka godzinowa to 15zł, ale przy pracach trwających mniej niż 8 godzin oczekiwania rosną. Zupełniej inaczej wygląda to w mniejszych miastach, ale też zapotrzebowanie na pracownika dorywczego jest tam znacznie mniejsze.
A jakie są Wasze doświadczenia?