Twoja ulubiona trasa w woj. łódzkim – II miejsce – Maria Stencel
Autorką trasy jest pani Maria Stencel z miejscowości Pabianice, zdobywczyni drugiego miejsca w konkursie „Twoja ulubiona trasa rowerowa w woj. łódzkim” organizowanym przez serwis aukcji transportowych Clicktrans.
Z pewnością zapytacie Państwo, skąd pomysł na taką trasę rowerową? Województwo łódzkie obfituje przecież w wiele ciekawych zakątków: począwszy od Łowicza, poprzez Załęcze, Bełchatów, Spałę czy Niebieskie Źródła koło Tomaszowa Mazowieckiego. Niestety z moich rodzinnych Pabianic jest do tych atrakcji nieco daleko, nawet samochodem, nie mówiąc już o eskapadzie rowerowej w ciągu jednego dnia.
Nie chciałam na siłę przedstawiać trasy rowerowej, którą przebyłam raz albo chciałabym przebyć i opisywać coś tylko i wyłącznie na potrzeby konkursu. Zdecydowanie wolę swoją tradycyjną, ulubioną trasę, którą każdego lata przebywam wielokrotnie. Trasę, w którą niegdyś zabrała mnie osoba bliska mojemu sercu. W ciągu ostatnich lat z pewnością przemierzyłam setki kilometrów jeżdżąc tymi szlakami. Okolica ulegała zmianie, ja również się zmieniłam: trochę straciłam na wadze, trochę się postarzałam – ot, życie. Ale nadal uwielbiam jeździć tędy rowerem.
Od urodzenia jestem Pabianiczanką i obecnie liczę sobie 26 wiosen (czy to dużo czy mało?). Sporo się działo w moim życiu, gdyż uwielbiam zwiedzać różne zakątki, podróżować i wciąż odkrywać to, co nieznane. Mówi się jednak, że człowiek zawsze wraca do tego, co mu najbliższe i pierwotne i dlatego tak cenię wszystkie miejsca, przez które prowadzi moja ulubiona trasa. Znam je od najmłodszych lat, niemalże od kołyski, ponieważ to częściowo rodzinne strony mojego Taty, a Rodzice zabierali mnie na wycieczki w te miejsca za młodu.
Myślę, że mogę nazwać się lokalną patriotką, gdyż ilekroć wpadam w wir pracy i obowiązków, czy też gna mnie w inne zakątki, to właśnie ta trasa przynosi mi wyciszenie i pozwala uciec od codzienności. Przejażdżka trasą rowerową w pojedynkę to idealny moment, by poobcować sam na sam z naturą, złowić chwilę ciszy i zebrać myśli. Pokonywana we dwoje zawsze napawa pozytywną energią, dobrym humorem i sprzyja chwilom relaksu na pogawędkach. Przemierzana w niedzielę, pozwala naładować akumulatory na cały tydzień. Potwierdzone!
W moją opowieść wkradł się mały nietakt – nie wspomniałam do tej pory o stałym towarzyszu moich podróży rowerowych, mianowicie o rowerze Winora Dubai. Będę z Państwem szczera: nie mam zielonego pojęcia o jego parametrach, calach opon, przerzutkach itp. Wielokrotnie słyszę od „rasowych” rowerzystów ileż to napraw i kosmetyki przydałoby mu się, ale pod tym względem przyznaję śmiało, że jestem niedbaluchem. Mama również powtarza, że nie przywiązuję wagi do tzw. „przyziemnych spraw” i kiedyś się to na mnie zemści – np. rower odmówi posłuszeństwa daleko od domu. To prawda, wychodzę z założenia, że „póki jeździ, to jeździ, martwić będę się jak zaniemoże”.
Winora jest już dosyć wiekowa, towarzyszy mi od czasów liceum. Przyznam się cichutko, że swego czasu zdradziłam ją z rowerem z półki tych tzw. „ładnych i z koszykiem”, ale był przeraźliwie ciężki w obsłudze, nie mówiąc o przenoszeniu go gdziekolwiek. Fakt, ładnie wyglądał w zestawieniu z moimi sukienkami, ale to nie było to. Bo Maria tak ma, że robi wszystko na przekór – w końcu kto powiedział, że w sukience nie można jeździć na sportowym rowerze w kilkudziesięciokilometrowe trasy?
Tymczasem, do rzeczy. Jest piękny, niedzielny majowy poranek – ot, weekendowy dzień z życia nauczyciela szkoły podstawowej. Wkładam sukienkę (dziś biała w czerwone maki), zakładam na plecy zabawny plecak z dyskontu w ananasy i arbuzy (notabene zakup życia – kosztował 25 zł, a przemierzył ze mną tysiące kilometrów) i w drogę!
Ruszam z mojego adresu: Pabianice, ulica Średnia 18. Już za kilkaset metrów czeka nie lada gratka dla miłośników przyrody: największe w mieście skupisko pomników przyrody ożywionej – Aleja Dębów na ulicy Zagajnikowej. Sąsiedztwo szpitala i pracowniczych ogródków działkowych w żadnym stopniu nie ujmuje uroku temu miejscu. Mam do niego sentyment ze względu na wspomnienia z dzieciństwa, kiedy po całym dniu w przedszkolu babcia porywała mnie na popołudniowe spacery tymi szlakami. Jakby to było wczoraj… Tylko dęby i ja nieco się postarzeliśmy.
Wyjeżdżając z ulicy Zagajnikowej, kierujemy się dalej zestawem szlaków koloru czerwonego, zielonego, niebieskiego (z których każdy rozgałęzia się potem na różne strony, do różnych atrakcji), a naszym oczom ukazuje się pabianicki ZWIK (Zakład Wodociągów i Kanalizacji), oaza wodna dla miasta. Przy okazji przed wycieczką dziarsko przypomina rowerzystom o konieczności uzupełniania płynów na trasie.
Ulica Hermanowska też uległa zmianie od moich młodych lat: pojawiła się ścieżka rowerowa, trakt pieszy i droga asfaltowa, słowem: typowa sceneria strefy podmiejskiej, gratka dla biegaczy i osób, które chcą być w kontakcie z miastem, a jednocześnie mieć namiastkę przyrody w sąsiedztwie. Dalej moja trasa przebiega wzdłuż lasu, przy okazji biegnie tędy oficjalny szlak nordic-walking wyznaczony przez Stowarzyszenie „Wszystko Gra”, przy wsparciu Urzędu Miejskiego w Pabianicach i Nadleśnictwa Kolumna. Pamiętam jak niegdyś drogę pokrywała tzw. szlaka, której obecność nieraz odczuły moje kolana, gdy jako dziecko przez nieostrożność spadłam z roweru.
Tymczasem zbliżam się do miejsca postojowego dla aut, bardzo dobrze oznaczonego i zmierzam na spotkanie z prawdziwą perełką natury, ukrytą w środku lasu. Jeśli ktoś nie wie gdzie szukać, tak szybko tego miejsca nie odnajdzie, a ponieważ auto zostawiamy w dość dużym oddaleniu, właściwie w ciemno udajemy się w nieznane. Ach, ten dreszczyk emocji!
Rower bardzo się przydaje, bo dowiezie nas pod same perełki przyrodnicze, ukryte w trójkącie Pabianice-Mogilno- Chechło. Mowa o pomnikach przyrody „Duża Woda” i „Duże Bagno”, czyli torfowiskach z niezwykle rzadkimi gatunkami flory i fauny. Jadąc do tych miejsc tą poranną niedzielną porą, już zauważalny jest ruch turystyczny: widać pierwszych rowerzystów, spacerowiczów, całe grupy miłośników nordic-walkingu, a także przybyłych na piknik bądź na pogawędki seniorów. Wszyscy są niezwykle pogodni i skorzy do pomocy przy robieniu zdjęć dokumentujących moją trasę.
Przyznam, że to dla mnie nowinka, bo nigdy nie miałam w zwyczaju dokumentowania żadnych swoich wypadów w mediach społecznościowych, więc kija do selfie nie posiadam, nie używam też aplikacji typu Endomondo. Ba, moja Winora nie ma nawet licznika kilometrów – zostaje więc obliczanie przejechanych kilometrów z mapy topograficznej.
Spacerowicze zrobili mi zdjęcie i ruszam dalej. Na chwilę opuszczam gąszcz leśny i teraz moim oczom ukazują się pola, by za moment ustąpić widoku ogródkom działkowym w Pawlikowicach. Słoneczna niedziela sprawiła, że pojawili się pierwsi wczasowicze. Jadąc, po lewej stronie nieco nieśmiało podglądam rekreantów, po prawej zaś kontempluję widok podmokłego lasu olszowego i wodolubne gatunki roślinności.
Trochę się zdyszałam, więc kolejny przystanek na trasie to Pawlikowice. Wjeżdżając do wsi, turystę od razu wita informacja o zabytkowym miejscu w okolicy, mianowicie o cmentarzu wojennym, o którym słyszało bardzo niewiele osób (przynajmniej tak mi się wydaje). Pochowani są na nim żołnierze rosyjscy i niemieccy polegli podczas I wojny światowej, najprawdopodobniej w 1915 r. Podjeżdżam nieśmiało rowerem w okolice mogił i mam wrażenie jakby czas się w tym momencie zatrzymał. Schodzę z mojego jednośladu i zamykam na moment oczy, wsłuchując się w absolutną ciszę. Tlące się świeczki przypominają, że ktoś o bohaterach wojennych pamięta. Niezwykle trudno wyrwać się z tej zadumy, ale ruszam dalej by szybko zregenerować siły w pobliskiej tawernie. Łyk wody dla zdrowotności i uzupełnienia elektrolitów i w drogę. Teraz mam do przemierzenia miejscowość Róża, a na jej końcu, pod lasem swoiste „Quo vadis rowerzysto?”- w lewo do Ślądkowic czy w prawo do Mogilna Dużego?
Dzisiaj wybieram Ślądkowice. To kolejny atut tej trasy – możliwość jej modyfikacji w zależności od potrzeb, swoistego „widzimisię”, czy też kondycji danego dnia. Gdy mam chęć szybkiego przemknięcia do Talara (o którym również opowiem) równiutkim asfaltem, ten wariant jest wymarzony. Sąsiedztwo drogi ekspresowej S14 wymusiło konieczność poprawy stanu nawierzchni okolicznych dróg, więc…miłośnicy szosówek, przybywajcie!
Ślądkowice to taka odrobinę „wieś spokojna, wieś wesoła”, jak pisał Jan Kochanowski. Dawne zabudowania wiejskie (notabene zbudowane przy pomocy surowca, z którego okolice niegdyś słynęły – wapienia i marglu), przeplatają się z coraz nowszą zabudową. Na każdym kroku widać, jak tradycja nieuchronnie spotyka nowoczesność. Folkloru i kolorytu nadaje typowy wiejski sklep spożywczo-przemysłowy, który zapewne słyszał niejedną historię z tych poruszanych na przysklepowej ławeczce.
Z kolei miłośnicy jazdy konnej mogą zboczyć na nieco ponad kilometr od głównej drogi przez wieś i dzięki dobremu oznakowaniu łatwo trafią do Stajni Ślądkowice, gdzie będą mogli rozwijać swoje pasje.
Pedały rowerowe rozgrzane na całego, pełna krzepa, czuję pęd powietrza na twarzy i zmierzam dzielnie do Kolonii Ldzań. Tutaj zawsze robię kolejny mini przystanek. Kolonia Ldzań to niezwykle popularna wieś letniskowo-rekreacyjna, idealna baza wypadowa dla mieszkańców Pabianic, Łasku, Sieradza (można to zauważyć po rejestracjach aut). Kolonia Ldzań, podobnie jak Ślądkowice, to obowiązkowy punkt na mapie miłośników jazdy konnej, gdzie zarówno starsi jak i młodsi mogą rozwijać i doskonalić swoje jeździeckie pasje. Kilkoro moich uczniów systematycznie odwiedza to miejsce – jakże miło jest później posłuchać podczas lekcji, jak mówią o swoich postępach: galop, kłus, cwał i inne trudne terminy z ich słownika.
Gwarne sobotnio-niedzielne przedpołudnia w Kolonii Ldzań to tradycja. Letnicy są wszędobylscy – począwszy od drobnych zakupów w sklepie, poprzez bytność na mini targu z sadzonkami, bądź z produktami, które rodzi wiejska ziemia w Ldzaniu. A to dopiero przedsmak prawdziwego turystycznego ruchu, który nastąpi za moment w Talarze. Klasyczny mleczny Big Milk, którego zawsze zakupuję w sklepie, jak zawsze smakuje wybornie niczym najlepsze lody świata. Zjadam i zasiadam na moich dwóch kółkach – w drogę.
Już za kilkadziesiąt metrów wita mnie rzeka Grabia, prawy dopływ Widawki. Nie bez powodu uchodzi za jedną z najczystszych rzek w Polsce – jej piękne piaszczyste dno, pokryte ripplemarkami (tak geografowie mówią na takie piaszczyste zmarszczki), widać nawet z mostu. Chwila refleksji na moście, spojrzenie w przejrzystą wodną toń tej perełki regionu łódzkiego i za moment ruszam dalej.
Za mostem na Grabi droga wznosi się i za moment opada w dół, witając nas kolejnym mostem. Po lewo mijam zapomniany już dworek rodziny Fiszerów (dawnych właścicieli ziemskich tych okolic), a za chwilę moje oczy cieszy stary most i Młyn w Talarze, czyli najbardziej popularne miejsca postoju w trakcie wycieczek, a nawet końcowa destynacja dla wielu turystycznych wypadów. Te dwa świetnie zachowane młyny, które zostały wybudowane w XIX w. to nie lada gratka dla miłośników techniki i historii.
Większy z młynów (dwupiętrowy) powstał w końcu XIX w. na lewym brzegu rzeki Grabi. Wewnątrz znajduje się nadal działająca turbina elektryczna, zachowały się także urządzenia napędu wodnego. Dalej ujrzymy drugi, nieco mniejszy młyn, powstały w połowie XIX w. Zespół młynów również należał do rodziny Fiszerów, natomiast w późniejszym czasie historia niejako wymusiła upaństwowienie młynów i przejęcie ich przez Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”, a następnie gminę Dobroń. Gdy tylko pogoda sprzyja możemy spotkać tutaj prawdziwe tłumy turystów, a znalezienie wolnego miejsca przy stoliku w punkcie gastronomicznym działającym pod Starym Młynem graniczy z cudem.
Ale przecież dla chcącego nic trudnego. Tłoczno? Usiądźmy zatem nad brzegiem okolicznych stawów, na kamyku lub na trawie i miejmy najcudowniejszy widok pod słońcem i całe multum czasu na kontemplację. A w tle głośną (lecz w tym momencie najprzyjemniejszą) melodię świata: odgłos spadającej z dużą siłą wody. Punkt gastronomiczny oferuje napoje ciepłe, zimne, rybę, frytki i hot-dogi, czyli potrawy, które pewnie budzą trwogę wszystkich dbających o linię. Niemniej, w tym momencie, w warunkach turystycznych wszystkim to smakuje, nikt nie liczy kalorii bo i po cóż?! Chwilo trwaj! Skoro szaleć, to szaleć, więc po raz kolejny skusiłam się na trasie na zimny napój wprost spod Młyna.
Dopytałam też właścicieli Młyna o możliwości zwiedzenia tego obiektu i okazuje się, że jest to jak najbardziej możliwe, co więcej, są na tyle uprzejmi, że oprowadzają po wnętrzach i opowiadają jego historię. Wystarczy wygospodarować trochę czasu i będziemy bogatsi o kolejne fakty, a takowymi Stary Młyn w Talarze może się pochwalić.
Spod Starego Młyna asfaltowa droga w dość kręty sposób prowadzi do rozwidlenia: w lewo tablica Jamborek, w prawo – Gucin. I znów wyzwanie. Dziś obieram kierunek na Jamborek, przy okazji obiadowy przystanek u babci. Przez najbliższe 3–4 km trasa wiedzie przez lasy wsi Rokitnica, następnie przez Jamborek do Kolonii Karczmy, gdzie planuję właśnie chwilę relaksu w rodzinnych stronach. W Rokitnicy moja Winora jest zawsze nieco zmęczona, gdyż od lat ten właśnie odcinek jest wyjątkowo piaszczysty. Słowem: im cieńsza opona, tym trudniej przebrnąć przez te tereny.
Momentami warto nawet zejść z jednośladu i spojrzeć na bezkresne pola uprawne, teraz już całkiem nieliczne w otoczeniu lasów. Z czasów dzieciństwa pamiętam obrazki, gdy tutejsi rolnicy zbierali jeszcze plony z pól, grabili siano, a w tle dało się słyszeć odgłosy zwierząt gospodarskich. Dziś praktycznie nie ma już śladu takiego krajobrazu.
Wsiadam na rower, znów jedzie mi się sielsko, czuję żar rozgrzanej ziemi, który przypomina mi, że to już popołudniowe godziny. Po kilkunastu minutach docieram do niebieskiej bramy i tabliczki „Leśna 18, Kolonia Karczmy”. Działko, witaj ponownie. Ileż to już razy przekraczałam tę bramę w letniej porze, odwiedzając dziadków? Ach, na wspominki się zebrało…
Na działce zaplanowałam około półgodzinną przerwę obiadową, a jak wiadomo typowy polski niedzielny obiad to: klasyczny schabowy, ziemniaki i surówka. Taki zastrzyk kalorii się przyda, bo kalorii dziś nie liczymy, wysiłek robi swoje. Poobiedni cel do dokończenia trasy: Kolonia Karczmy – Zelów – Kolonia Łobudzice (Patyki). Startuję w dalszą podróż.
Pierwszy kilometr do drogi krajowej Piotrków Trybunalski–Sieradz (którą przecinam) wiedzie w przyjemnym cieniu drzew i jest to już ostatnia okazja do zasmakowania chłodu w ten skwarny dzień, gdyż dalej droga wiedzie w pełnym słońcu, po otwartej przestrzeni. Już jedna przejażdżka tego sezonu wystarczyła, bym złapała pierwsze promienie słońca w postaci opalenizny. Odcinek trasy do Zelowa biegnie drogą asfaltową (początkowo bardzo dobrej jakości, w okolicach Bocianichy – nieco słabszej), ale pamiętam czasy gdy trasę pokrywała ta sławetna szlaka, a po obu stronach drogi cień rzucały wysokie rzędy topoli.
Witają mnie Zabłoty oraz ciąg dalszy niebieskiego szlaku rowerowego, wraz z malowniczą kapliczką. Nawet te elementy na trasie są interesujące i warto zwrócić na nie uwagę. Zabłoty to niewielka wioska, jednakże bardzo ważna dla mojej rodziny. Mijamy niezbyt okazały drewniany budynek, w którym wyróżniają się plastikowe okna, nijak nie pasujące do reszty zabudowania, które wyraźnie ma już swoje lata. Pamiętam opowieść Dziadka na temat tego miejsca: znajdowała się tutaj dawna wiejska szkoła, do której uczęszczał podczas II wojny światowej. Historia o tym, jak był świadkiem rozstrzelania kogoś w jej murach, zszokowała małą dziewczynkę, jaką wtedy byłam.
Kolejny odcinek trasy to tereny w miarę płaskie, a już za chwilę wita nas Bocianicha i charakterystyczny ostry (bo prawie 90 stopni!) zakręt. Skąd taka nazwa wsi? Za kilkaset metrów mamy odpowiedź: wita nas czujny strażnik tutejszych włości, bocian biały. Żegnamy Bocianichę i nieco gorszy asfalt i wita nas Zelówek, czyli wieś-przyczółek Zelowa. Mieszkańcy leniwie spędzają dni w swoich ogródkach, niektórzy upodobali sobie ten lepszy asfalt i wybrali rolki bądź wrotki.
Tymczasem. 3,2,1 i… hurra! Cel osiągnięty: Zelów wita i ogłasza to wszem i wobec okazałą tablicą. W tle, na pozór daleko, majaczy znany mi kościół, który wyznacza punkt docelowy, mianowicie plac im. Dąbrowskiego. Ulica Kilińskiego to szeroka arteria prowadząca do centrum. W miarę jak ją przemierzamy przybywa sklepów, punktów usługowych, widoczne jest większe ożywienie w ruchu. W taką leniwą niedzielę wielu mieszkańców spędza czas w swoich ogródkach, niewielu zdecydowało się na spacery (chyba, że na najlepsze na świecie lody włoskie w okolicach Placu Dąbrowskiego).
Miasto w weekendy sprawia wrażenie nieco wymarłego, ale to sprawka pogody, która dziś jest bezkonkurencyjna. Większość mieszkańców wybyła nad kultowy zbiornik rekreacyjny „Patyki” położony około 2 km od centrum miasta. Od lat przyciąga okolicznych mieszkańców i nie tylko, spragnionych namiastki Mazur czy Bałtyku w centralnej Polsce. Póki co, korzystam z uroków tej pustki i zwiedzam miasto z perspektywy dwóch kółek.
Plac Dąbrowskiego i pomnik Tadeusza Kościuszki pośrodku to miejsca, przy których zawsze towarzyszy mi cudne uczucie satysfakcji i dumy – tak, dałam radę, kolejny osobisty rekord pobity! W dalszej kolejności zaliczam te pyszne włoskie lody i objazd po mieście: przejazd pod kościołem, do którego uczęszczamy latem, kiedy przebywamy na działce. I ten klasyk, którego w miastach raczej nie spotkamy – mała parasoleczka i mini zamrażarka rozstawione pod kościołem, czyli… po Mszy Świętej wszyscy idziemy na lody! Bezcenny widok, gdy po nabożeństwie rodziny idą na słodki deser w miłej atmosferze.
Może słówko o historii Zelowa? Początek miastu dała osada założona w XIII w., która nosiła nazwę Szelyów, a następnie Zeliów. Do końca XVIII w. Zelów był typową wsią szlachecką, której mieszkańcy trudnili się uprawą ziemi i hodowlą. Skąd zatem wzięli się tutaj Czesi, których bytność odnajdziemy nawet na atlasowych mapach mniejszości narodowych w Polsce? Źródła historyczne podają, iż w 1802 roku majątek Zelów, będący wówczas własnością Józefa Świdzińskiego, został zakupiony przez przybyłych do Polski Czechów. Zapoczątkowali oni na tym terenie funkcjonujący do dziś przemysł włókienniczy. Do chwili obecnej kultywowane w Zelowie są cztery wyznania: rzymskokatolickie, ewangelicko-reformowane, chrześcijan baptystów i ewangelicko-augsburskie.
Zelów to miasto różnorodności narodowościowej i religijnej, a obecność mniejszości czeskiej sprawiła, że do obecnych czasów odnajdujemy ślady ich bytności, w postaci parafii ewangelicko-reformowanej, czeskich stowarzyszeń, domów kultury i miejsca niezwykłego, zwłaszcza dla smakoszy czeskich trunków i smakołyków (wtajemniczeni wiedzą, czym jest czekolada Studentska, musztarda horcice, bambory czy marki piw Litovel, Primator). Dotarłam do tego zakątka, gdyż to namiastka Czech na wyciągnięcie ręki. Takie Czechy w pigułce.
W „Johance – smakowni win i piw czeskich” zakupiłam Litovela Nealko i w błogiej ciszy, w cieniu żywopłotu zaczęłam tworzyć ten oto opis mojej ulubionej trasy rowerowej. Spisana na gorąco, gdyż tyle myśli kłębiło się w mojej głowie, tyle pomysłów i informacji. Ponieważ moja wycieczka tego dnia dobiegała już końca, na zakończenie jeszcze musiałam zaspokoić swoją ciekawość i sprawdzić, jak relaksują się tego dnia mieszkańcy Zelowa na Patykach.
Z czeskiej osady „Johanki” jest już bardzo blisko – znając skrót dotrzemy przedłużeniem ulicy Piotrkowskiej na wydmę, gdzie możemy już w najlepsze rozpocząć plażowanie, a nasz jednoślad odpocznie w cieniu drzew. Dla zmotoryzowanych najlepszy dojazd znajduje się od Kolonii Łobudzice. Tutaj bezpiecznie zaparkujemy w cieniu drzew. Trzeba jednak pamiętać o złotej zasadzie, która obowiązuje, jeśli chcemy cieszyć się urokami tego miejsca: im piękniejszy dzień, tym szybciej należy zerwać się z łózka, by znaleźć ustronny kącik dla siebie nad zbiornikiem.
A to dopiero początek oblężenia Patyków – lato przecież dopiero się zacznie. Stali bywalcy tego miejsca wiedzą, że normą jest grillowanie i zapach kiełbasek unoszący się w okolicy, głośne śmiechy słyszalne zewsząd czy nawet słynne nuty disco-polo. Klasyk klasyków! Można nie lubić takich klimatów, można się ich wstydzić, ale w końcu chwil „na luzie” nigdy za wiele, dajmy się niekiedy porwać zabawie. Swoją przygodę z przejażdżką rowerową zakończyłam na dziś symbolicznym moczeniem nóg w zbiorniku rekreacyjnym.
Dziękuję bardzo za możliwość podzielenia się z Państwem moją ulubioną trasą rowerową w województwie łódzkim. Przedstawiona została przeze mnie tak jak ja osobiście ją odbieram, co mnie w niej urzeka i dlaczego. Być może stanie się ona dla kogoś z Państwa inspiracją i zechcecie zakosztować jej uroków pędząc na swoim jednośladzie? Zatem…do zobaczenia gdzieś na trasie!